Marta jest córką księdza. „Koleżanka wykrzyczała, że ochrzcił mnie własny ojciec”
Od swojego ojca księdza usłyszała, że jest grzechem. Przez lata właśnie tak się czuła. – Uważałam, że jestem inna, że ze mną jest coś nie tak. Obwiniałam o wszystko siebie – tłumaczy Marta Glanc, dziennikarka, redaktorka i autorka książki „Córka księdza”. Po zerwaniu relacji z ojcem, który nadal jest proboszczem w jednej z polskich parafii, postanowiła dokonać coming outu i „oddać” Kościołowi tajemnicę, która niszczyła ją zdecydowanie za długo.

Marta wielokrotnie widziała, jak jej ojciec odprawia mszę. Gdy była dzieckiem, czasami nocowała w domu parafialnym – tata-ksiądz przed pójściem do kościoła włączał jej bajki. Chociaż mówiła do niego „wujku”, większość osób wiedziała, kim jest dla niej naprawdę. O tym jednak dowiedziała się dużo później, gdy była już dorosła. Dziś wie jeszcze jedno: że takich osób jak ona jest więcej. Dzieci księży przez życie idą ze wstydem. Niosą tajemnicę, do której Kościół nadal nie chce się przyznać.
Monika Kurowska, RadioZET.pl: Marto, swoje doświadczenia opisałaś najpierw anonimowo w reportażu „W imię ojca”, który ukazał się w Onecie. Odzew po tamtym tekście był niewystarczający?
Marta Glanc*: Dużo osób przeczytało tamten tekst. Zauważyłam, że niektóre nawet się przejęły. Ale miałam wrażenie, że nie przełamałam tabu, a właśnie na tym mi zależało. To była historia anonimowej córki i anonimowego księdza, która wydarzyła się w bliżej nieokreślonym miejscu. W komentarzach pod reportażem pojawiły się głosy, że to wszystko zostało zmyślone.
Pamiętam, że jedna z parafianek mojego ojca napisała wtedy do mnie wiadomość. Była to mieszkanka miejscowości, w której nawet nigdy nie byłam , bo gdy mój ojciec był tam proboszczem, nie mieliśmy już ze sobą kontaktu. Ta kobieta zapytała mnie, czy reportaż dotyczy księdza z Orzechowa. Potem miała pretensje o to, że nie podpisałam się pod tekstem. Napisała mi, że się mną rozczarowała, bo miała nadzieję, że mój głos wreszcie coś zmieni.
Przeczytałam wiadomość i trochę się zdenerwowałam. Pomyślałam sobie, że ta kobieta nie ma pojęcia, jakie to dla mnie trudne – publicznie przyznać, że jestem dzieckiem księdza. Ta wiadomość zasiała jednak we mnie ziarno niepewności. Zaczęłam myśleć, że może ujawnienie mojej tożsamości rzeczywiście miałoby sens. Wtedy wszystkie historie dzieci księży, które pojawiały się w sieci i w książkach były anonimowe. Pomyślałam, że warto to „przełamać”, pokazać swoją twarz.
Wtedy postanowiłaś, że napiszesz książkę?
Wtedy zaczęłam myśleć, by upublicznić informację o tym, że jestem córką księdza. Jednak jeszcze nie wiedziałam, w jaki sposób to zrobić. Przez myśl przeszło mi, żeby napisać posta na Facebooku czy też Twitterze. Kolega powiedział do mnie: „napisz książkę”. Pomyślałam, że to dobry pomysł, bo książka będzie znacznie bardziej trwała od wszelkich wpisów w sieci. Poza tym w książce – dokładniej niż w jakimkolwiek poście – będę mogła opowiedzieć o swoich doświadczeniach, odczuciach, przeżyciach...
Nie obawiałaś się oskarżeń o to, że chcesz wypromować siebie, krytykując Kościół?
Komentarze dotyczące tego, że atakuję Kościół, pojawiały się już wcześniej – właściwie zawsze, gdy poruszałam temat Kościoła w reportażach. Zdążyłam się więc do takich zarzutów przyzwyczaić. Miałam świadomość tego, że takie głosy będą się pojawić, ale nie przejmowałam się tym. Bardziej martwiłam się o moich najbliższych. Bałam się, że oni też będą w ten sposób atakowani, a dla nich byłaby to nowość.
Czasami spotykam się także z zarzutem, że napisałam książkę o tym, że jestem dzieckiem księdza po to, żeby zarobić – że sprzedałam swoją historię. To dla mnie bardzo absurdalny zarzut, bo osoby, które mają świadomość, jak w Polsce wygląda rynek wydawniczy, doskonale wiedzą, że na książkach trudno jest zarobić. Pisanie książek to ciężka praca, którą wykonuje się bardziej dla satysfakcji, niż dla pieniędzy.
W książce wielokrotnie wspominasz o wstydzie, który czułaś, myśląc o ojcu księdzu. Gdy pisałaś anonimowy reportaż, też jeszcze było w tobie to uczucie. Dziś stajesz się poniekąd reprezentantką tego tematu w Polsce. Opowiadasz swoją historię bardzo odważnie.
Terapia pomogła mi się oswoić z tym tematem, ale to była długa droga. Gdy poszłam do terapeutki pierwszy raz – jeszcze na studiach – przez rok nie byłam w stanie przyznać, że jestem dzieckiem księdza. Po opublikowaniu anonimowego reportażu postanowiłam, że czas na następny krok. Poszłam więc na kolejną terapię i od razu powiedziałam terapeutce całą prawdę. Zaznaczyłam, że myślę o napisaniu książki na ten temat i spotkałam się z ogromnym zrozumieniem. Terapeutka powiedziała mi, że to jest dobry pomysł, bo książka może być dla mnie czymś w rodzaju autoterapii. Powiedziała, że pisząc ją w pewien sposób oddam Kościołowi tajemnicę, która do niego należy i pozbędę się balastu, który noszę od lat, i który jest dla mnie zdecydowanie za ciężki.
Pomogła mi też postawa ludzi. Znajomi mi kibicowali, gdy mówiłam o książce. To mnie motywowało. Zauważyłam też, że społeczeństwo zaczęło bardzo się zmieniać – że coraz więcej osób wierzących widzi wady Kościoła jako instytucji i mówi o nich głośno. Kościoła nie krytykują już tylko ateiści, coraz częściej są to także osoby związane z religią. Wierni zaczynają patrzeć na instytucję mniej bezkrytycznie. Pomyślałam, że to dobry moment, żeby powiedzieć głośno „księża mają dzieci” i tym samym przełamać kolejne tabu związane z Kościołem. Miałam nadzieję, że pojawi się pole do dyskusji.
Wspomniałaś, że książka miała być dla ciebie autoterapią. Z perspektywy czasu twierdzisz, że to się udało?
Może przez chwilę rzeczywiście miałam nadzieję, że wraz z zakończeniem książki definitywnie zakończę też ten rozdział mojego życia i pójdę do przodu. Tak się niestety nie stało. Na pewno jednak znormalizowałam ten temat w swojej głowie. Dawniej, gdy mówiłam o tym, że jestem córką księdza, czułam się bardzo źle, bo było to dla mnie trudne emocjonalnie. Dziś rozmawiam o tym bez większych emocji, na chłodno. Wiem, że to dobry znak.
Ty się zmieniłaś i zmieniły się też twoje kontakty z ojcem. Gdy byłaś małą dziewczynką, spędzaliście ze sobą czas. Jeździliście na wakacje, oglądaliście bajki…
Jednak zawsze było to dla mnie jakieś psychiczne obciążenie. Chociaż wydawało mi się, że nasze spotkania są poprawne, podświadomie czułam, że coś jest nie tak, jak powinno. Wszędzie, gdzie byliśmy, musieliśmy udawać. Nie wiedziałam, czemu muszę mówić do ojca „wujku”, nawet kiedy wokół jest tylko nasza rodzina i wszyscy wiedzą, kim jest dla mnie naprawdę.
Mój ojciec nie widział problemu w tym, że do własnej babci musiałam mówić „pani”. Powtarzał, że gdyby jego matka dowiedziała się, kim tak naprawdę jestem, dostałaby zawału…
Pamiętasz moment, kiedy dowiedziałaś się, że wasza pilnie strzeżona tajemnica nie jest tajemnicą… bo większość osób albo wie, że jesteś dzieckiem księdza, albo się tego domyśla?
W moim środowisku po prostu nikt o tym nie mówił. Pamiętam, że w gimnazjum moja koleżanka z klasy w czasie kłótni wykrzyczała, że ochrzcił mnie własny ojciec. Podobno wtedy wiele osób dowiedziało się, kto tak naprawdę nim jest. Ale ten moment nie utkwił mi w pamięci jakoś szczególnie. Odsunęłam to od siebie.
Gdy po opublikowaniu w Onecie anonimowego reportażu „W imię ojca” odezwała się do mnie parafianka mojego ojca, zdałam sobie sprawę z tego, że o naszej tajemnicy wie znacznie więcej osób, niż mi się wydawało. Potem zaczęłam przeglądać komentarze na temat mojego ojca w sieci, pytać znajomych z dzieciństwa, czy zdawali sobie sprawę z tego, kto tak naprawdę był moim ojcem. Okazało się, że większość z nich wiedziała. Kolega z podstawówki dowiedział się tego od rodziców. Dotarło do mnie, że właściwie wszyscy wiedzieli, ale nikt nie chciał powiedzieć tego na głos.
W książce piszesz, że długo sama nie miałaś świadomości, co dokładnie w twoim życiu jest nie tak, jak powinno. Kiedy zyskałaś tę świadomość?
Gdy byłam dzieckiem, uważałam, że to ja jestem inna – że to ze mną jest coś nie tak. Myślałam, że ludzie mnie nie lubią, bo jakoś dziwnie się zachowuję. Obwiniałam o wszystko siebie. Dziś wiem, że to częsty mechanizm – gdy rodzice nie potrafią sprostać zadaniu, dzieci próbujące bronić ich autorytetów przerzucają całą winę na siebie. Żyłam w tym poczuciu winy bardzo długo.
Tak naprawdę świadomość tego, co właściwie jest problemem zyskałam dopiero, gdy poszłam na pierwszą terapię. Przez rok nie byłam w stanie wyznać terapeutce, że jestem dzieckiem księdza. Bardzo chciałam to zrobić. Przed każdym spotkaniem powtarzałam sobie „tym razem na pewno powiem”, ale to się nie udawało. Była we mnie jakaś blokada pielęgnowana latami życia w tajemnicy.
Wtedy uświadomiłam sobie, że ten temat jest dla mnie bardzo trudny i bardzo zawstydzający. Wtedy też dotarły do mnie wszystkie skrywane żale i urazy. Chciałam o nich porozmawiać z ojcem, ale nie spotkałam się ze zrozumieniem, ani nawet zainteresowaniem z jego strony. Powiedział: „masz problemy ze zdrowiem psychicznym, każdy ma jakieś problemy”. Nigdy nie zasugerował, że moje życie nie wyglądało tak, jak powinno. Nigdy nie wziął za to odpowiedzialności. Spychał problem albo przerzucał winę na mnie.
Podobnie zachował się podczas waszego ostatniego spotkania, gdy powiedziałaś mu o książce...
Nie miałam już wtedy żadnych oczekiwań względem ojca. Doskonale wiedziałam, że ta rozmowa będzie tak wyglądać. Ojciec jak zawsze zaczął mnie atakować i oskarżać. Prawdę powiedziawszy, pojechałam do niego z dziennikarskiego obowiązku. Chciałam dać mu szansę na to, żeby też zabrał głos.
Zobacz również: Przemoc fizyczna, psychiczna i seksualna w zakonach. „Mam dość, chcę odejść”
Gdyby wtedy wyciągnął do ciebie rękę, przeprosił i zaproponował szczerą rozmowę, widziałabyś możliwość na odbudowanie waszej relacji?
Myślę, że byłby to duży krok w dobrą stronę. Jednak wydaje mi się, że wtedy oczekiwałby ode mnie, że zrezygnuję z wydania książki. Nie zrobiłabym tego. Mogłabym jednak napisać na końcu książki, że tata mnie przeprosił i wziął odpowiedzialność za to, jak wyglądało moje życie. Myślę, że to byłoby pozytywne zakończenie.
A gdyby teraz, już po opublikowaniu książki, chciał się z tobą pogodzić. Podjęłabyś taką próbę?
Gdyby chciał ze mną spokojnie porozmawiać, uwzględniając to, co przeżywałam, gdy musiałam żyć w tajemnicy, zgodziłabym się. Być może wtedy nie byłoby między nami wzajemnej wrogości, która jest teraz. Nie wyobrażam sobie jednak, by nasze relacje mogły stać się bliskie. Nie wyobrażam sobie sytuacji, w której spotykamy się, a ja mówię do niego z czułością „tato” i panuje rodzinna atmosfera.
Zresztą mój tata już wybrał. W czasie naszego ostatniego spotkania powiedział mi, że mogę sobie napisać tyle książek, na ile mam ochotę. On wybrał Boga i to Bóg go osądzi. On uważa, że wybrał Boga, a ja sądzę, że wybrał instytucję Kościoła. Bo słucha tego, co mówi instytucja, robi to, czego od niego oczekuje. Chcąc pogodzić się ze mną, musiałby przyznać, że zostałam skrzywdzona – zarówno przez niego, jak i przez Kościół. Tego nie zrobi. Nie przeciwstawi się instytucji, dla której pracuje.
Z instytucją też próbowałaś się kontaktować. Napisałaś do prymasa Wojciecha Polaka – zwierzchnika twojego ojca – i dowiedziałaś się, że takie historie, jak twoja, nie są wyjątkiem.
Usłyszałam, że „są procedury”, które pokazują jak postępować w takich przypadkach, jak mój. Żeby się uruchomiły, moja mama musiałaby powiadomić o ciąży biskupa. Musiałaby udowodnić, że dziecko, które nosi, to rzeczywiście dziecko księdza. W latach 80. był to jeszcze większy skandal niż dziś. Kobiety czuły się zawstydzone, więc niewiele z nich miało siłę i odwagę, żeby iść do biskupa i wykłócać się o swoje prawa. Gdyby jednak tak się stało, Kościół musiałby zbadać naszą sytuację. Procedury mówią, że jeśli w życiu kobiety pojawia się inny mężczyzna – a mama kilka lat po moim urodzeniu wyszła za mąż – to Kościół nie widzi żadnego problemu w tym, że biologicznym ojcem jest ksiądz.
Czyli romanse księży, które nie kończą się ciążą, nie są dla Kościoła żadnym problemem.
Dokładnie tak – o ile jakaś kobieta nie pójdzie do biskupa i nie narobi afery. Ale nawet jeśli tak się stanie, sprawa załatwiana jest wewnątrz. Takie sytuacje najczęściej kończą się przeniesieniem do innej parafii. Wówczas sprawę uważa się za załatwioną.
Napisałaś też list do papieża.
Napisałam list po włosku, a to podobno przyspiesza procedury. Wysłałam go w maju, nie spodziewam się szybkiej odpowiedzi. Prymas zbagatelizował temat, więc prawdę powiedziawszy nie mam zbyt dużych oczekiwań wobec papieża.
A gdybyś miała założyć najbardziej pozytywny scenariusz?
Chciałabym, żeby papież się ze mną spotkał i porozmawiał o sytuacji dzieci księży. I oficjalnie uznał, że księża potajemnie mają dzieci i jest to problem, z którym Kościół sobie nie radzi. Kolejny tej instytucji, który należy rozwiązać. Chciałabym po prostu, żeby papież rozpoczął jakąkolwiek oficjalną dyskusję na ten temat.
Jakie jest dziś twoje podejście do wiary?
Przestałam chodzić do kościoła, gdy rozpoczęłam leczenie na depresję. Najpierw zaczęłam walkę z problemami zdrowotnymi, a potem z tajemnicą, którą w sobie nosiłam. Napisanie książki „Córka księdza” było dla mnie wykańczającym psychicznie procesem. Prawdę powiedziawszy dopiero teraz mam przed sobą nowy rozdział, który pozwala mi zastanowić się nad swoją duchowością.
Myślę, że każdy człowiek szuka w swoim życiu pewnego rodzaju duchowości – nie tylko w religii chrześcijańskiej, ale też w innych religiach, czy innych duchowych formach. Ludzie potrzebują nadziei. Ja też próbuję ją znaleźć, ale wiem, że Kościół nie da mi na to przestrzeni.
W książce wspominasz, że krzyż długo wisiał na ścianie w twoim mieszkaniu.
Wynajmowałam mieszkanie i starałam się nie patrzeć w stronę krzyża, który wisiał na jednej ze ścian. Trochę mnie jednak denerwowało, że on tam jest – myślałam o nim. Nie wiedziałam, co mogłabym z nim zrobić. Z drugiej strony długo miałam w sobie szacunek do krzyża, który został mi wpojony w dzieciństwie. Myślałam: „przecież nie mogę schować Jezusa do szafki”. Ale gdy zdobyłam się na ten krok, poczułam ulgę.
Prawdę powiedziawszy, boję się krzyży. To, że właściwie wszędzie możemy natknąć się na wizerunek człowieka powieszonego na krzyżu, który krwawi i cierpi, jest dla mnie niepojęte. Nie rozumiem tego, czemu ze wszystkich prawd wiary najbardziej celebrujemy to, że Jezus został ukrzyżowany, zabity przez innych ludzi. I na dodatek cały czas chcemy na to ukrzyżowanie patrzeć.
Jeśli w przyszłości znów miałabym być częścią religii katolickiej, to wolałabym celebrować inne wydarzenia z życia Jezusa. Krzyż jest dla mnie symbolem szantażu emocjonalnego. Ciągle słyszy się: „Jezus zginął, więc ty musisz być taki i owaki, bo on cierpiał”. Mam dosyć celebrowania wszystkiego, co mroczne i chwalenia cierpienia. W duchowości chciałabym szukać nadziei.
Zobacz również: Po 4 miesiącach rzucił seminarium. "Po tym co zobaczyłem w środku, wszystkie oczekiwania prysły"
W książce wspominasz, że pewna osoba z twojego środowiska, gdy dowiedziała się o sekretnym życiu twojego ojca, na wiele lat zrezygnowała z Kościoła. Myślisz, że twoja historia może zadziałać tak również na inne osoby, na czytelników?
To wydarzyło się w latach 90. Wówczas Kościół postrzegano trochę inaczej niż dziś. Autorytet Kościoła był znacznie większy. Wówczas nikt nawet nie podejrzewał, że jakiś ksiądz mógłby zrobić krzywdę dziecku. Z tego względu wierzę, że wiadomość o tym, jak żyje mój ojciec – o tym, że ma dziecko, a także liczne kochanki – mogła złamać czyjeś zaufanie do Kościoła, jako instytucji.
Obecnie wiemy już, że w Kościele dochodzi do nadużyć. Wiele osób jest na granicy wytrzymałości. I myślę, że właśnie na takie osoby moja książka może wpłynąć. Wiernym należy się prawda. Każdy powinien wiedzieć, jak Kościół wewnątrz funkcjonuje – ile jest w nim iluzji – by podjąć decyzję, czy uczestniczyć w życiu Kościoła, chociażby oddając instytucji swoje pieniądze.
Myślę, że wierni są jedynymi osobami, które mogą wpłynąć na Kościół i spowodować, że coś w nim się zmieni.
Ale pisząc książkę nie myślałam o Kościele, ani o tym, że chcę zmienić czyjeś podejście do niego. Myślałam o sobie, o innych dzieciach księży i naszym dobrostanie.
Od premiery książki minął już właściwie tydzień. Wiesz jak zareagowały na nią społeczności w Orchowie, Strzelnie i Orzechowie – miejscowościach, o których niejednokrotnie wspominasz?
Wiem, że wszystko huczy. Myślę, że moją książkę jako pierwsi kupili właśnie parafianie z Orchowa, Strzelna i Orzechowa. Gdy zaczęły pojawiać się pierwsze materiały promocyjne, dostawałam wiadomości typu: „Brawo! Pozdrowienia z Orchowa”. Było bardzo dużo pozytywnych głosów. Napisała do mnie kobieta, która jest wierząca, chodzi do kościoła i nie podoba się jej, że mój ojciec jest jej proboszczem. Oczywiście pojawiają się też negatywne głosy, ale to mniejszość.
W jednym z postów na Instagramie zaznaczyłaś, że otrzymujesz wiadomości od innych dzieci księży oraz matek takich dzieci. Co piszą?
Na wiadomości od dzieci księży wciąż czekam. Kilka osób się do mnie odezwało. Jedna z dziewczyn, która nawiązała ze mną kontakt, po przeczytaniu mojej książki dokonała coming outu. To bardzo wzmocniło mnie w przekonaniu, że zrobiłam dobrze, decydując się na publikację swojej historii. Poczułam wtedy, że nie jestem sama. Wiem jednak, że dużo dzieci księży żyje w tym wstydzie, który odczuwałam ja i trudno jest im ujawnić tożsamość. Często to osoby, które mają kontakt ze swoimi ojcami, a w związku z tym są w pewien sposób zależne od Kościoła. Z tej manipulacji trudno jest się wyrwać.
Dostaję jednak dużo wiadomości od kobiet, które mają dziecko z księżmi, często też od dziewczyn, które były w związkach z księżmi lub nadal w nich są. Płynie z nich jasny przekaz: kobiety nie mają żadnej ochrony w Kościele. Gdy dochodzi do sytuacji analogicznej do mojej, są na straconej pozycji. Tymczasem dużo kobiet potrzebuje takiego wsparcia.
Doświadczenia tych kobiet były podobnie do tych, którymi w książce podzieliła się twoja mama? One również były obwiniane za te relacje?
Tak, niektóre kobiety napisały do mnie: „jakbym czytała o sobie”. Niestety od lat 80. w Polsce niewiele się zmieniło. Nadal to kobiety obarczane są całą winą za takie relacje.
Gdy ktoś chce skrytykować moją książkę, najczęściej krytykuje właśnie moją mamę. Zrzuca na nią całą winę i mówi, że kobiety kuszą biednych księży, a przecież doskonale wiedzą, że to kapłani. Pojawiają się głosy: „kobieta powinna wiedzieć, w co się pakuje”.
Bałaś się, że książka może uprzykrzyć życie twojej mamie?
Nadal się tego boję, ale pozostaje mi wierzyć, że wszystko się jakoś ułoży, a osoby, które poznają naszą historię, wykażą się empatią.
* Marta Glanc (ur. 12.02.1989) - absolwentka wschodoznawstwa i dziennikarstwa na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Dziennikarka i redaktorka, analityczka w Stowarzyszeniu Demagog. Publikowała na portalach Onet Wiadomości, Onet Kobieta, w Krytyce Politycznej i Tygodniku „Polityka”.